sobota, 26 listopada 2011

Sezon na lalki

Tak długą przerwę sobie zrobiłam tym razem, że zdążyły się już porobić lalkowe zaległości. Jedna Poohatka zgodnie z obietnicą dała mi kopa, bo to co robiła Eris, zaliczam raczej do "prodding buttock" (więcej różnic u niezastąpionego Pratchetta), a Mąż uskuteczniał raczej namawianie mnie do kończenia studiów. :-P No i teraz drobny problem, bo mam dwa arrivale. Powinnam oba wrzucić szybko, ale jeśli wrzucę jeden po drugim, to o ile zakład, że wszyscy będą komentować tylko drugi. A wtedy prześlicznej bohaterce pierwszego będzie z pewnością smutno. No to na razie lecę z tym jednym. Drugi będzie na dniach, ale ładnie prosimy o miłe komentarze dla Lukrecji.

No właśnie, Lukrecja (dzięki, Eris :-*), czyli Forget Me Not May Valentine firmy Bluefairy jest totalną aberracją w mojej kolekcji. Kupiłam ją w przypływie przedślubnego szaleństwa, a gdy do mnie przyszła na początku listopada, miałam problemy z laptopem i tak upamiętnienie jej przybycia odłożyło się w czasie. Dlaczego jest niby taka dziwna? Bo:
  1. Jest to limited edition - rzecz, której z zasady nie lubię, bo uznaję za sztuczne podkręcanie wartości.
  2. Jest w fullsecie - czyli razem z peruczką, oczami, makijażem i ciuszkami, a ja chciałabym sama stylizować swoje lalki.
  3. Jest w opalonym odcieniu żywicy (no, przecież nie skóry -_-), a moje zdanie na ten temat dotąd było: tylko white skin! Ale nie jest to pierwszy przypadek, kiedy moje zdanie na temat BJD można sobie... zlekceważyć. Świadkiem Poohatka. ;-)
  4. Jest to Bluefairy, a ich charakterystyczny styl nigdy (aha) mnie nie kręcił.
No i można by tak dalej, ale jakie to ma znaczenie? Zobaczyłam, wpadłam po uszy. I teraz trzeba się tylko tłumaczyć, że to wszystko nie tak. ;-P A dlaczego nie tak? Bo jest to najcudniejszy fullset, jaki w życiu widziałam (ale i tak planuję nową, zupełnie inną stylizację), bo tak pięknego odcienia tanu żadna firma dotąd nie wypuściła, a przede wszystkim, bo kolorystyka mojej May - Lukrecji przywodzi na myśl koniec lata w najpiękniejszym możliwym wydaniu. Posłuchajcie "Piosenki" (albo "Znów wędrujemy ciepłym krajem" - tekst Baczyńskiego, wykonania różne - lubię na przykład Grzegorza Turnaua) - tak ją właśnie widzę.

Trochę zdjęć. Kiepskie jak zwykle (chociaż pracuję z aparatem i Photoshopem i widzę możliwość pewnych postępów ;-)), a poza tym Lukrecja jest trochę kapryśna i myślę, że będę musiała nad nią trochę popracować, żeby chciała lepiej pozować. :-))

Jeszcze w pudełku.

Pierwsze łypnięcie.

W całym ubranku - zdjęcie fatalne, wygląda milion razy lepiej, ale to taka prowizorka.

Widać jej fantastycznie niebieskie oczy (spojrzenie proszę pominąć - także kwestia zdjęcia).

Wylegiwanie się po podróży.^^

O, tu już podobna do ludzi... Znaczy, do siebie w naturze. :-))

Bonus: Lukrecja z gigamuffinkiem z targów kontynentalnych, na które się załapaliśmy w Leicester.

Bonus 2: Dla tych, co wolą muffinki od lalek. Wspomniany muffinek w całej okazałości. Średnica około 15 centymetrów, ciasto czekoladowe z kawałkami czekolady w środku, polewa czekoladowa, przyozdobiony pralinkami. Pralinka - choinka: z puszystym nadzieniem miętowym, pralinka - walec (ta pod choinką): rodzaj pianki z karmelem w środku, mała ciemna pralinka: z bardzo dobrym owocowym nadzieniem (pomarańczowym, może śliwkowym - trudno określić, ale było super), mała jasna pralinka: z toffi i malutkimi chrupkami w czekoladzie. Yay! To było coś...

piątek, 21 października 2011

Historia pewnego kucyka

Z moich zabawek z dzieciństwa zapamiętałam najlepiej chyba nie lalki, a My Little Pony (potocznie zwane kucykami Pony; wtedy jeszcze nikt się nie fatygował, żeby uczyć przedszkolaki angielskiego). Kucyki były zdecydowanie wcześniej, niż Barbie oraz wszystkie jej naśladowczynie i chyba znacznie milej wspominam zabawy nimi. Podejrzewam, że antropomorfizacja kucyków wymagała większej pracy wyobraźni. W końcu w świecie, gdzie konie noszą kolory tęczy, a na tyłkach mają obrazki nie ma żadnych granic. ;-P Nawiasem mówiąc, nie wykluczam też, że tak lubiłam się bawić klockami Lego(podobnymi), bo można było z nich zbudować domki dla kucyków... Obecnie kucyki zalegają gdzieś w szafie, czy piwnicy. Wymęczone, wybawione za wszystkie czasy. Z wyjątkiem jednego.

Pierwszy kucyk w mojej rodzinie należał do Siostry (mam nadzieję, że nie będziesz miała pretensji za te wspominki :-)). Był malutki, żółty, z niebieską grzywą i ogonem, oraz rysunkiem ślimaczka. Śliczny. Uwielbiałam go i jak znam życie, nudziłam siostrze non stop, żeby dała mi się nim pobawić. Któregoś razu wynudziłam pożyczenie go do przedszkola. I to był błąd. Nie wiem, jak, kiedy i dlaczego, kucyk zniknął mi z oczu. Jasne, każdy chciał obmacać. Jednej osobie najwidoczniej to nie wystarczyło. Kucyk został skradziony. Siostra rzecz jasna była wściekła, ja zrozpaczona. Uwielbiałam tego kucyka i nieważne, że nie był mój, przynajmniej miałam go blisko, a teraz dałam go sobie ukraść. Nie pamiętam, jakie interwencje zostały podjęte. Bez znaczenia, bo kucyka nie udało się odzyskać. Później były inne, żadnego już nie spotkał tak okrutny los; miały inne przygody, ale może lepiej nie będę wdawać się w szczegóły. ;-P

W dalszej części historii wracają lalki. Już w ostatnim roku, przeglądając najróżnejsze blogi kolekcjonerskie, wpadłam na myśl, że może istnieje podobna społeczność zainteresowana właśnie kucykami. Oczywiście wystarczyło wpisać w googla. (O, to może przerwa na głupią obserwację. Jak określamy główną stronę serwisu internetowego na temat kucyków Pony? Mane page.) W każdym razie, znalazłam między innymi katalog pierwszych dwóch generacji kucyków i wyszukałam wszystkie, jakie pamiętałam z dawnych lat. Stąd już nie było daleko do ebaya. W ten sposób, za jakieś 4 funty (wliczając przesyłkę) weszłam w posiadanie tego właśnie jedynego zaginionego. Stoi sobie teraz nieopodal i cieszy mnie, ile razy na niego spojrzę. Przy okazji dowiedziałam się, że jest datowany na 1989 rok (tylko dwa lata młodszy ode mnie!) i nosi imię Squirmy, co można by chyba tłumaczyć jako Wiercipięta. ;-)) Tradycyjnie, na koniec zapraszam do oglądania zdjęć. Sesyjka dedykowana MvA - pozdrawiam. :-))






Sama go wciąż oglądam i oglądam... Kochany, prawda?^-^

wtorek, 11 października 2011

Smocza księżniczka

Hej! Naobiecywałam się tych powrotów... Myślałam, że ogarnę się z tym wszystkim wcześniej, ale ślub, przeprowadzka do Piotra i przeprowadzka do UK - to było tyle emocji, w tak krótkim czasie (nie wspominając o rzeczach do załatwienia), że pewnie się jeszcze trochę będę zbierać. ;-) A co, pozytywne zmiany też mogą być stresujące. Ale już najwyższa pora ruszyć tego bloga i tym razem mam zamiar trzymać go przy życiu. Prawdopodobnie będzie wreszcie też trochę na inne tematy, niż lalki. Parę planszówek do zrecenzowania, trochę najciekawszych rzeczy z Anglii i co tam jeszcze mi wpadnie do głowy.

Ale na początek jednak lalki. :-D

Zapowiadałam trochę zmian w mojej niekolekcji. Moje zainteresowania poszły w kierunku BJD - azjatyckich lalek z żywicy poliuretanowej, których konstrukcja stawów daje bardzo duże możliwości artykulacji. (Przepraszam za tę parodię definicji; jeśli ktoś będzie chciał poczytać coś na ten temat, chętnie podeślę linki do blogów kompetentnych osób. ;-)) W każdym razie, widzieliście już Momo. Nie widzieliście jej małej siostrzyczki, która czeka na makijaż. A ja zdążyłam stwierdzić, że maleństwa mi jednak nie wystarczą... Zamówienie zostało złożone jeszcze w czerwcu, ale w przypadku BJD trzeba swoje odczekać. (Lalki są zazwyczaj robione na zamówienie i proces produkcyjny może trwać dość długo. Z tego, co rozumiem, przyczyny leżą we wrażliwości materiałów na warunki pogodowe i strategii firm, które mają tendencje do przyjmowania więcej zamówień, niż są w stanie zrealizować w danym czasie. ;-P) Moje prawie trzy miesiące to wcale nie było zbyt długo. W każdym razie, gdy przyjechałam do Leicester, czekała tam już na mnie moja pierwsza, niemikroskopijnych wymiarów BJD - chwilowo bezimienna Fafner z firmy Souldoll. :-))

Fafner ma mniej więcej 43 centymetry, fantastyczną sylwetkę, śnieżnobiały kolor i niesamowite rysy twarzy. Ciekawa jestem bardzo, co z niej wydobędzie makijaż. Jakkolwiek moje obeznanie w temacie jest nikłe, wydaje mi się, że ta lalka ma niesamowity potencjał. Na dzisiaj pozwolę sobie przejść już do części zdjęciowej, ale należy się spodziewać wkrótce i więcej Fafner i w ogóle więcej bloga. Jeśli przypadkiem znowu przestanę się pojawiać, zobowiązuję niniejszym Eris, Poohatkę i Ukochanego do kopania w tyłek niżej podpisanej, w formie dowolnej. Rzekłam.

Aha, no i dużo uśmiechów dla Odwiedzających! :-))






PS Co do tytułu posta - nie jest dobrze czytać Martina, gdy przychodzi nowa lalka... ;-P


sobota, 20 sierpnia 2011

Powroty

No good. Nie chcę nawet myśleć, jak dawno zamieściłam ostatni wpis... Ale pewnie zrozumiecie, jak powiem, co mam na głowie. Otóż piszę jeszcze jedną pracę zaliczeniową (jedną szczęśliwie pokonałam), chorowałam, wyjeżdżałam w Gorce z Ukochanym (w końcu zasłużyliśmy sobie na wakacje), a przede wszystkim przygotowujemy się do nadchodzącego wielkimi krokami W-Day. (Jeśli ktoś planuje urządzać wesele, niech wyśle mi maila - będę odradzać.^^) No dobra, to ostatnie to głupi żart. Bardzo się cieszę i w ogóle, ale organizacja tej imprezy to istna makabra. Zwłaszcza, że dochodzi przeprowadzka. Trzeba ogarnąć swoje rzeczy, a mój pokój jest z tych, które należałoby czyścić świętym ogniem (i ewentualnie mieczem). Pociesza mnie tylko, że efekt przygotowań może być dużo fajniejszy. Cały czas jest nadzieja, że wszyscy się będą na weselu dobrze bawić, a ja osobiście okropnie się cieszę, że zobaczę wiele osób - ze znajomych i rodziny - które chętnie bym widywała choćby na co dzień (uśmiechy dla tych z Was, którzy to czytacie). :-))

Jeśli chodzi o główną tematykę tego bloga, z trudem się wydobywam z potwornego przestoju craftowego. Bardzo mi brakuje dłubania modelinowych, czy filcowych drobiazgów. A myślę, że też byłoby to wskazane, aby opanować trochę nerwówkę przed ślubem. Nieco lepiej planszówkowo. Ci z Was, co zaglądają na bloga Poohatki wiedzą pewnie, że Kasia i Jej Małżonek spędzili u nas za krótkie trzy dni, których nie potrafię wspominać bez uśmiechu. :-)) <- marna namiastka Fantastycznie się z Nimi grało. Poznaliśmy świetną "Game of Thrones LCG", zrobiliśmy tradycyjną szybką partyjkę w "Arkham Horror", no i cały czas mi brakuje jakiejś małej rozgrywki w "Dixita" tuż przed snem...

Sporo zmian zaszło jeśli chodzi o lalki. Wydaje mi się, że moimi czterema Ellowynkami zamknęłam temat fashion dolls. W każdym razie nie mam chwilowo potrzeby drążyć dalej tego tematu. ;-) Za to dorobiłam się Ghoulii z Monster High - Ukochany przywiózł ją z Albionu tuż przed tym, jak raczyła się ukazać również w Polsce. Ghoulia czeka na porządną sesję. Szczerze polecam monsterki wszystkim, którzy nie mają nic przeciwko playlinowym lalkom w zbiorach. Są zaprojektowane z pomysłem, mają fantastyczną artykulację i cudnie pozują, każda z serii ma inny mold, co - zdaje się - jest sporą sensacją jak na lalki niekolekcjonerskie. Poza tym są fajnie wykonane, relatywnie niedrogie... Słowem - same zalety. A jak ktoś zdolniejszy, to można im zrobić naprawdę cudne repainty (moja Ghoulia się mnie boi). ;-)

Koniec reklamy. Chyba trochę odbiegłam od tematu zmian. Otóż zdecydowałam się na BJD. (Have mercy, nie przypominajcie mi tego, co kiedyś o nich mówiłam. ;-P) Na razie zamieszkały ze mną Momo z Dollzone i Pury White z Latidoll - obie mierzą koło 10 cm. Ale nie, to mi wcale nie wystarczyło i aktualnie czekam na nieco większą, bo 43 centymetrową pannę (MSD). Tożsamość zdradzę, jak już do mnie przyjedzie. ;-))

A żeby nie było tak na sucho, wrzucam trochę zdjęć Momo, które zrobiłam podczas naszej wyprawy w Gorce (Pury nie pojechała, bo czeka jeszcze na stylizację). To właśnie Momo była w paczce z 1 czerwca. Peruczka, makijaż i sukieneczka są mojej roboty. Nazwijmy to trudnymi początkami. A teraz pozdrawiam tych, co jeszcze w tego bloga wierzą i przechodzę do materiału dowodowego!







środa, 3 sierpnia 2011

Potrzebna krew!

Słuchajcie, jest taka sprawa. Pewna osoba potrzebuje krwi, a czasem są takie sytuacje, że najbliżsi nie mogą tej krwi oddać. Nie tak dawno temu zdarzyło się tak i w mojej rodzinie. Dalsza rodzina i przyjaciele pomogli nam wtedy. Najlepiej taki dług spłacić pomagając innej osobie w potrzebie, ale ja nadal nie mogę oddać krwi i nawet nie wiem, kiedy się to może zmienić. :-(( Postanowiłam więc przynajmniej przekazać prośbę dalej. Proszę Was bardzo, jeśli możecie oddawać krew, może jesteście honorowymi krwiodawcami, zajrzyjcie na blog Gackowej (bo chodzi tutaj o Jej teściową) po szczegółowe informacje.
Dziękuję za uwagę.

piątek, 3 czerwca 2011

Andromeda

Ręka do góry, kto się tego spodziewał. :-)) Ja nie. Ale jak zobaczyłam obniżki w "Wilde Imagination", nie potrafiłam się powstrzymać. Szczerze mówiąc, nawet nie bardzo próbowałam. "A Case of the Blues" jest pierwszą Ellowynką, która mnie zachwyciła. Najpierw wypadła z listy z dwóch powodów: jako ubrana w coś więcej niż tylko bieliznę była dość droga; drugim powodem była charakterystyczna uroda - bałam się, że do różnych stylizacji może się nadawać tak sobie. Ale kiedy zobaczyłam ją w końcówkach serii, to wszystko straciło na znaczeniu.

Strój "A Case of the Blues" jest moim zdaniem cudowny. Jesienny. Niebieski. Elegancki. Więc mamy kurtkę w kolorze indygo, z rękawami do łokcia i pseudoskórkowym paskiem. Uszyta pięknie. Szwy i podszewka turkusowe. Przykrótkie jak na jesień rękawy kompensują dłuuugie siateczkowe niebieskie (jak dla mnie, to jest ultramaryna) rękawiczki. Rajstopy Ellowynki są w tym samym kolorze. Bluzka (właściwie body - pewnie żeby lepiej leżało) ma bardzo ciekawy "arlekinowy" kołnierz. Zrobiona jest chyba z satyny. Co do koloru - pomiędzy granatem, a błękitem pruskim. Bardzo ciekawa jest spódnica - zrobiona z ciemnofioletowego tiulu, w dużej części pokryta jakby aplikacjami. Mechatymi. (Inaczej mogłabym spróbować opisać materiał jako częściowo wygolony aksamit.) Generalnie, jest bardzo ciekawy w dotyku - ostatnie dwa zdania zajęły mi chyba z pięć minut, bo cały czas przerywałam pisanie, żeby pomacać. :-)) Te mechate części występują w kolorach: srebrnym, szarym, szmaragdowozielonym, ultramaryny i fioletowym i tworzą floralne wzory. Bombkowy kształt nadaje spódnicy falbana i czarna tiulowa halka. Buty moim zdaniem szczególnie ładne (numer jeden wśród mojej gromadki) - granatowe pantofle z zaokrąglonym noskiem, wiązane wstążeczką. Dodatki, poza już wspomnianymi rękawiczkami, to koralikowa bransoletka w różnych odcieniach niebieskiego (momentami wpadają w zieleń, czy fiolet) i opaska na włosy z kokardką (indygo), wyglądająca trochę jak... śmigiełko. XD Ogólne wrażenie - jest niebiesko.

I na tym niebieskość się nie kończy. Bo i oczy (błękit paryski) i włosy (cudny szafirowy odcień). Ok, teraz już faktycznie koniec. Brwi i dolne rzęsy są jasnobrązowe. Górne rzęsy czarne. Czarną kreską jest również podkreślona górna powieka. Za resztę makijażu oczu robi odrobina różowych cieni. Policzki są delikatnie zaróżowione. Kolor nazwijmy poziomkowym, bo się dobrze kojarzy. Jak dotąd makijaż bardzo subtelny - i dobrze. Dzięki temu dodatkowo wybija się wspaniały karminowy kolor ust. Ten sam odcień mają paznokcie rąk i stóp. I to mnie chyba najbardziej urzekło w tej Ellowynce - mnóstwo odcieni niebieskiego przełamanych intensywną czerwienią. Fantastyczne połączenie. Bo co tu dużo mówić, jakby nie było widać, to moje ulubione kolory. :-))

Coś w tym jest, że lalki same sobie wybierają imiona - "A Case of the Blues" najwidoczniej uznała, że zostanie Andromedą i za nic miała moje nieśmiałe wahania, że to trochę pretensjonalne. Ode mnie dostała (jak wszystkie moje panny) nazwisko. Więc mogę Wam wreszcie przedstawić Andromedę Quast.

Sesja zdjęciowa Andromedy niestety taka sobie. Zrobiłam sześćdziesiąt zdjęć i po przejrzeniu większość okazała się prześwietlona, lub rozmazana. Coś się nie mogę porozumieć z aparatem Mamy. Trochę szkoda, że tak słabo wyszło, bo bardzo się obie starałyśmy. Moja dama pozuje wspaniale. Zamieszczę też kilka zdjęć gorszej jakości, bo czasem jest jednak w nich "to coś" - tak przynajmniej uważam.

środa, 1 czerwca 2011

Dzień Dziecka!

Hej! Dobre wieści. Nawet stare, zgryźliwe, pasożytnicze studentki mogą dostać czasem prezent na Dzień Dziecka. Zwłaszcza, jeśli same o to zadbają... :-D


Paczka została ujęta w (trzęsącej się z emocji) łapce, aby dać pojęcie o jej wymiarach.

Jak zwykle, w parze idzie też bad news. Nie będzie zdjęć z rozpakowywania, ani co tam czeka w środku, bo uczę się do egzaminu. ;-P

Jednakowoż zapraszam do spekulacji. :-))

niedziela, 29 maja 2011

Amplituda zmian

Moje niepokojące tendencje do znikania na dłużej przejawiają się nie tylko w blogowaniu. Zdarza mi się ostatnio koncentrować na pewnej rzeczy tak bardzo, że nawet nie zauważam, jak reszta rzeczywistości miesza się ze snami, czy ogólnie - projekcjami mojego pogiętego umysłu. Zwłaszcza, jeśli tą jedną rzeczą jest przyjazd Ukochanego. Tak więc, Ukochany był ze mną przez jakieś pięć tygodni, na początku maja znów wyjechał do UK, a rzeczywistość nadal nie zamierza wracać (ani ja do rzeczywistości).

Więc o blogu zapomniałam, ale też nie myślałam o kończeniu studiów, pracach zaliczeniowych i załatwianiu ślubu.

Ale taki stan rzeczy nie może trwać wiecznie. Właśnie przestaje, czego znakiem załatwiony (w dużym stopniu) ślub i powrót do bloga. A nawet pewne ruchy w kierunku tego trzeciego.

"Trzeba się uczyć, upłynął wiek złoty!"
(Ignacy Krasicki, "Monachomachia")

Tak, niestety.

Nevermind. Poza tym, w tej zapomnianej przeze mnie rzeczywistości nie jest aż tak nudno. Zaczęłam chodzić na siłownię. Dokulturalniłam się nieco (o tym wkrótce napiszę szerzej; Piotr już pewnie wie, co mi chodzi po głowie ;-))). Ćwiczę moje fałdki - tym razem chodzi o te na mózgu. Czuję się już na siłach walczyć z jakąś epidemią, tylko przydał by się dobry scientist... (O tym też będzie.) No i nawet coś się dzieje w sferze głównego tematu tego bloga. ;-)) I do tego powoli przejdziemy.

Jeszcze w kwestii kolczyków Alaski - oto takowy na zdjęciu poniżej.
Ten oto uroczy sztyft wbija się w dziurkę w płatku ucha panny. Tyle że nie przebija on płatka na wylot, ale ląduje we wnętrzu głowy. Konstrukcja sprawia, że kolczyki majtają się jak prawdziwe. :-D Jak była łaskawa napisać Doll Whisperer (osoba, która jest dla mnie wyrocznią, jeśli chodzi o wiedzę na temat Tonnerek i Ellowyne (a przy tym robi najgenialniejsze ich zdjęcia ever)), Always Playing Solitaire (po mojemu Alaska) może być jedyną Ellowynką zaopatrzoną firmowo w kolczyki! Moja Solace (Essential Ellowyne - Three) ma co prawda nieśmiale nakłute dziurki w uszach, ale biżuterii już nie bardzo. Chyba powinnam sprokurować pannom trochę świecidełek - może by to poszło lepiej, niż szycie...

O Ellowynkach będzie więcej zaniedługo. Planuję na jutro sesję, jeśli a) będzie dobre światło i b) nie prześpię znowu większości dnia. A tymczasem pozwólcie, że zajmę się przybraniem barw ochronnych. ;-)

poniedziałek, 14 marca 2011

Na okrągło

Obiecałam Ani z Doll Second Hand rzut oka na niedoceniane przeze mnie kolczyki Alaski. Niniejszym obietnicy dotrzymuję. :-)) Nie było to proste; ich założenie wymagało użycia brutalnej siły i naparstka. Tak, czy inaczej dziurki w uszach Alaski już są i mogę jej skombinować jakieś zamienne kolczyki. Coś delikatnego, koraliki... Pomyślimy nad tym. A teraz zdjęcia. (Tradycyjnie takie sobie; w tle mój duży pokój, a Alasce związałam włosy jej szalikiem, żeby było widać trochę główny punkt programu. ;-)))




No tak, może i nawet pasują te kolczyki do jej stroju. Może. Trochę. Ale nosić ich nie będzie. Ta wielkość mnie przeraża (biedne rozciągnięte płatki uszu). No a forma trochę nieprzyjemnie się kojarzy - znacznie częściej widuję takie kolczyki nie w stylizacjach hippisowskich, czy folkowych, ale w blacharskich. Można sobie uwarunkować negatywną reakcję. ;-P

poniedziałek, 7 marca 2011

Alaska

"Your beauty is beyond compare
With flaming locks of auburn hair
With ivory skin and eyes of emerald green
Your smile is like a breath of spring"
(Dolly Parton, "Jolene")

"You remember when we would play
Life with you was a beautiful game"
(The Puppini Sisters, "Soho Nights")

"[...]The hottest girl in all of human history was standing before me in cutoff jeans and a peach tank top."
(John Green, "Looking for Alaska")

Koniec części drugiej dramatu pt. "Sesja"; trzeba nadrobić zaległości. A zatem historii część trzecia. Ellowyne "Always Playing Solitaire" urzekła nas - znaczy Ukochanego i mnie - od razu. A jednak nie była moim pierwszym wyborem - jak wiemy, ubrane lalki potrafią być nawet dwa razy droższe od wersji basic. Więc tylko spoglądałam sobie na nią na stronie i coraz bardziej się przełamywałam... Definitywnie złamać się nie zdążyłam. Z pomocą przybył Ukochany, darowując mi tę pannę w prezencie.

Niniejszym to właśnie Piotrowi dedykuję dzisiejszy wpis. :-))

"Always Playing Solitaire" uchodzi za jedną z dwóch najładniejszych Ellowynek z 2008 roku i (naszym zdaniem) jest to absolutnie zasadne. Śliczny, miedziany kolor włosów, kocia zieleń oczu i koralowe usta - czyli cechy które często są postrzegane za świetne połączenie - nadają jej olśniewającą, ale przy tym pełną swoistego ciepła urodę.

Strój jest bardzo udany. Niektóre elementy pojedynczo do mnie nie przemawiają, ale nie da się ukryć, że doskonale współgrają jako całość. Tak więc zaakceptowałam czarny szaliczek bogato przepleciony złotą nitką i w dodatku ozdobiony cekinami, szarą kamizelkę niemiłosiernie przeładowaną koralikami i także cekinami i klapki na korkowym (ok) koturnie, ze złotej (ble) "skórki". Nie miałam miłosierdzia dla jednej części - kolczyków. Wielkie koła w złotym kolorze. Dramat. Nie przepadam za takimi, ale może nawet by uszły w towarzystwie reszty tej cygańsko - hippisowskiej stylizacji, gdyby nie skala. Ich wielkość spokojnie, myślę, przekraczała jedną czwartą Ellowynkowej twarzy (a wszyscy wiemy, że one nie mają najmniejszych łebków...). Nie! Tego jej nie założyłam. Nawet nie przymierzyłam. Mój umysł automatycznie podsuwa mi wizję mnie w takiej biżuterii i to już wystarcza, żeby zaczęły mnie boleć uszy.

No dobra, to dlaczego w takim razie piszę, że strój udany? Bo mamy spodnie z szarobłękitnego zamszu, tłoczone w kwietne motywy. Wzory są jeszcze podkreślone złotym kolorem, a więc ładnie się komponują i ze złotym "skórkowym" paskiem, i z wspomnianymi już klapkami i szaliczkiem. Spodnie wykonane są zresztą świetnie; starannie podszyte białym materiałem, zgrabnie układające się na biodrach, dzwony. W ramach góry mamy top z wielokolorowego tiulu, na przodzie lekko pomarszczony. Szarość, błękit i zieleń są przełamane na środku plamą płomiennej czerwieni, co ładnie dodaje życia całości stroju. Bluzeczka odsłania trochę brzuch (ale niech, tam, jest jeszcze długa kamizelka, a zresztą przeziębienie nerek za dużo nie ma do rzeczy, gdy rozmawiamy o lalkach). Ogólnie strój dość mocno wpada w odcienie szarości - szczególnie gdy zasłonięty jest nieco żywszy kolorystycznie top. Dlatego też połyskliwe elementy nie wyglądają tu źle. Owszem, jest kolorowo, ale nie można całości zarzucić zbytniego przepychu.

Aha, biżuteria. Poza nieszczęsnymi kolczykami są dwie koralikowe bransoletki na nadgarstki i jedna "skórkowa" (złota, rzecz jasna ;-)) na ramię. Zsuwa się bez pierwszy. Ale co tam, pasuje. Więc jest trochę klimatów cygańskiej wróżki; pewnie nieprzypadkowo, biorąc pod uwagę firmową nazwę lalki. Jest i hippisowsko, co z kolei do mnie przemawia, bo zanim zdecydowałam się zostać ponurą socjopatką przez pewien czas wierzyłam w rzeczy takie jak "peace, love, joy", komuny, kwiaty i długie włosy powiewające na wietrze...

Ok, a teraz pora na trochę zdjęć Alaski Young.