środa, 5 września 2012

Jak spędziłam sezon ogórkowy

W sierpniu byliśmy w kinie. Cztery razy. Zazwyczaj do kina rzadko trafiamy. Za to długo czekamy, aż upatrzony film wyjdzie na DVD i mniej więcej wtedy o nim zapominamy. Dlatego jestem trochę zaskoczona tą wakacyjną mobilizacją i trochę z tego zaskoczenia, a trochę, żeby w końcu w jakiś nieinwazyjny sposób wrócić do blogowania, postanowiłam napisać coś na kształt recenzji. (Znaczy, postanowiłam - recenzję, a oczekuję, że mi wyjdzie raczej losowa wiązka najtrwalszych wrażeń z.)

Najpierw zaliczyliśmy (co w kontekście jest dobrym słowem) "Romana Barbarzyńcę". Rekomendację otrzymaliśmy (wraz z co lepszymi cytatami) od Osób, z którymi uwielbiamy spędzać czas, więc w zasadzie byliśmy pewni sukcesu. Generalnie, film jest parodią znanych dzieł fantasy. Dość okrutną momentami, więc jeśli ktoś jest zbyt przywiązany do tolkienowskich archetypów, lepiej zrobi "Romana..." omijając (przyznaję, że ja miałam drobny problem z zaakceptowaniem sposobu przedstawienia w filmie elfów). Jeśli się przełamiemy, dostajemy półtorej godziny bezpretensjonalnej i zupełnie przyjemnej rozrywki (tym bardziej, jeśli lubimy nieprzesadnie zamaskowane aluzje seksualne). Nie oczekujemy oczywiście głębi i nie próbujemy przewidywać, jak się potoczą losy bohaterów, bo zgadniemy przy pierwszej próbie. Chodzi tylko o to, żeby się pośmiać i może jeszcze, jeśli widz bardziej obyty, powyszukiwać wszystkie nawiązania. Estetyka... Hmm... Dobrze pasuje do treści. Aha, właśnie - film ma ograniczenie wiekowe od lat 15; IMO bardzo słusznie. Zdaje się, że sporo ludzi lubi myśleć, że filmy animowane z zasady są dla dzieci. W tym przypadku pomyłka może być szczególnie bolesna.

Drugi w kolejce był "Prometeusz". I jemu zdecydowałam się poświęcić całkiem osobny wpis. Motywacja: skupienie spoilerów w jednym, łatwym do uniknięcia punkcie, pewnie wyjdzie przydługo, wreszcie - nie chcę, żeby cokolwiek przeszkadzało mi w czynności tak przyjemnej, jak brutalna (acz merytoryczna) krytyka z elementami narzekania.

Dalej mamy "Meridę Waleczną". Miałam z tym filmem dokładnie jeden problem: nierealistyczne oczekiwania. Otóż po obejrzeniu trailera wyobraziłam sobie bardzo mroczne fantasy o błędzie i trudnej drodze ku odkupieniu. Nie będzie chyba wielkim zaskoczeniem, jeśli powiem, że się zawiodłam. W końcu film Disneya, familijny, więc wszystkie problemy muszą się rozwiązać, spory - załagodzić, a nadszarpnięte więzi rodzinne - naprawić. Naprawdę teraz nie wiem, skąd u mnie inny pomysł... Jeśli chodzi o mrok - trochę go jednak w filmie wystąpiło. Młodsze bądź wrażliwsze dzieci mogłyby się momentami bać (film polecany od lat 7 - całkiem rozsądnie). Fabuła zawiązuje się wokół zawodów, które mają wyłonić odpowiedniego kandydata do ręki tytułowej bohaterki. Merida za mąż wcale nie zamierza (jeszcze?) wychodzić i w związku z tym postanawia sama zawalczyć o prawo do decydowania o własnym losie. Niestety, do tego stopnia zależy jej na wolności, że nie myśli o możliwych konsekwencjach swoich działań. Na plus: główna bohaterka (w sensie, że dziewczyna), bystra i z charakterem, szkockie klimaty, ładna kreska (wybaczcie - nie wiem, jak to nazwać w dobie animacji komputerowych - design postaci i otoczenia?), nastrojowe mroczniejsze kawałki. Największym (dla mnie) minusem filmu są kandydaci do ręki Meridy - w zamyśle pewnie element humorystyczny, ale efekt jest taki, że nawet jakby dziewczyna marzyła o zamążpójściu, przy pierwszym spotkaniu musiałaby się rozmyślić - więc psują odbiór motywacji bohaterki. (Ale przyznaję - w paru momentach nawet mnie rozbawili.) Poza tym ktoś (podejrzewam tłumaczy) coś pomieszał, jeśli chodzi o sposób rozwiązania problemu w głównym wątku (bardzo się staram nie spoilerować, dlatego tak mętnie) i wskutek tego logika miejscami szwankuje. No i zakończenie oczywiste do bólu, ale to można już raczej traktować jako stałą i neutralną cechę - a nie wadę - tego typu filmów.

Widzę, że znowu rozwlekłam. O ostatnim filmie będzie więc króciutko a konkretnie. Był to oglądany w Doborowym Towarzystwie "Abraham Lincoln: Łowca wampirów". Film jest dokładnie tym, czego można oczekiwać po tytule i trailerze. Fantazja na temat historii Stanów Zjednoczonych, gdzie późniejszy prezydent w dzień walczy w obronie ideału wolności słowem, w nocy zaś, z posrebrzaną siekierą w dłoni wyrusza przeciwko tym, którzy naprawdę stoją za kulisami niewolniczego systemu. Czysta rozrywka, bez kompleksów. Mieliśmy naprawdę świetną zabawę. Jedyny minus za wszechobecne ostatnio 3D. Ani to ładne, ani potrzebne, a znaleźć film w dwóch wymiarach coraz trudniej...

Następnym razem zapraszam na masakrę "Prometeusza". Wszystkich zaglądających jak zawsze pozdrawiam. Czytających pozdrawiam serdecznie. :)

sobota, 21 stycznia 2012

Nic o nas bez nas!

Dla tych, którzy tu zajrzeli i od razu się zniechęcili długim tekstem podaję link do strony na temat ACTA: www.stopacta.pl i pozdrawiam. :-)

Doszły do mnie dzisiaj niepokojące wieści. Chciałam zignorować. Nie dało się. Pozostawało dziwne wrażenie, że coś wymaga mojej uwagi. No dobra. Mały research, konsultacja z Ukochanym, większy research, burza mózgów. Ale o co chodzi? O ACTA (Anti-Counterfeiting Trade Agreement). Otóż Polska zamierza 26 stycznia, czyli na dniach, podpisać powyższe porozumienie międzynarodowe. Ma ono na celu ochronę praw autorskich, własności intelektualnej i krajowego przemysłu - w teorii. W praktyce natomiast można się dopatrzeć bardzo niepokojących rzeczy.

ACTA pod pretekstem walki z piractwem zamierza wprowadzić szeroko zakrojoną cenzurę internetu i komunikacji. Dostawcy internetu będą zobowiązani do odcinania dostępu do sieci użytkownikom, którzy w domyśle złamali prawa autorskie. Ochrona własności intelektualnej według tego porozumienia obejmuje na przykład wycofanie z produkcji leków generycznych (znanych także jako tańsze odpowiedniki). Efekt prosty do przewidzenia: wzrost cen leczenia, bo raz: dostępne będą te najdroższe preparaty, dwa: ograniczy to bardzo mocno konkurencję na rynku farmaceutyków, co będzie dodatkowo sprzyjało wzrostowi cen.

To oczywiście tylko pierwsze przykłady, jakie przyszły nam na myśl. Można je bez problemu mnożyć, a wraz z mnożeniem przerażenie wzrasta. Poza tym, wszystko wskazuje na to, że nasz drogi rząd zamierza rzecz wprowadzić po cichu, coby nikt się przed czasem nie dowiedział i nie pokrzyżował planów. Jeśli ktoś uważa, że powinien dołączyć swój głos do sprzeciwu dla ACTA, polecam stronę www.stopacta.pl. My postanowiliśmy napisać mail na podane na tej stronie adresy Ministerstwa Kultury i Kancelarii Premiera (minister@mkidn.gov.pl, kontakt@kprm.gov.pl), oraz dodatkowo do Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji (smb@mac.gov.pl). Treść maila podajemy poniżej - jeśli ktoś również chce zaprotestować, a nie ma czasu/pomysłu/nic do dodania, to zapraszamy do korzystania z naszego tekstu. Nie mamy nic wspólnego z prawem i pisaliśmy na szybko - liczy się czas - więc pewnie nie jest to szczególnie dobry protest. Ale za to argumenty poparliśmy konkretnymi artykułami z Konstytucji RP i pokazaliśmy, że wprowadzenie postanowień ACTA w Polsce będzie sprzeczne z Konstytucją.
Tym listem chcemy się sprzeciwić podpisaniu przez Polskę porozumienia ACTA. Porozumienie to jest sprzeczne z Konstytucją RP. Zakłada ono powszechną inwigilację treści, przesyłanych za pomocą internetu. Tymczasem artykuł 49 Konstytucji RP głosi, iż "Zapewnia się wolność i ochronę tajemnicy komunikowania się". Wprowadzenie ACTA doprowadzi do sytuacji, w której dostarczyciele internetu będą cenzurować prewencyjnie zamieszczane w sieci treści w celu uniknięcia potencjalnego łamania praw autorskich. Jednakże na mocy art. 54 ust. 2 Konstytucji RP "Cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie prasy są zakazane". ACTA postuluje, by dostarczyciele internetu odcinali od sieci internautów w domniemaniu winnych naruszeniu praw autorskich. Stoi to w sprzeczności z art. 42 ust. 3 Konstytucji RP, na mocy którego "Każdego uważa się za niewinnego, dopóki jego wina nie zostanie stwierdzona prawomocnym wyrokiem sądu".
Wprowadzenie ACTA zawęzi swobodny przepływ informacji, utrudniając badania naukowe i ograniczając swobodę nauczania. Uniemożliwi między innymi funkcjonowanie wielu popularnych serwisów, takich jak Wikipedia czy Deviantart. Również inspirowanie się cudzymi dziełami i przetwarzanie ich na swój sposób stanie się nielegalne. Tymczasem artykuł 73 Konstytucji RP głosi, że "Każdemu zapewnia się wolność twórczości artystycznej, badań naukowych oraz ogłaszania ich wyników, wolność nauczania, a także wolność korzystania z dóbr kultury". Proponowane sankcje za naruszenie praw autorskich są niewspółmiernie wysokie w stosunku do szkodliwości społecznej czynu. Skopiowanie artykułu z gazety i wysłanie go mailem nie może być traktowane na równi z włamaniem lub ciężkim pobiciem. Przyjęcie ACTA będzie stanowić znaczące utrudnienia w działaniu organizacji niepublicznych, monitorujących pracę rządu i samorządów. Możliwe stanie się zapobieganie rozpowszechnianiu dowolnych dokumentów poprzez powołanie się na prawa autorskie. Tym samym wprowadzenie ACTA stanowi poważne naruszenie konstytucyjnej zasady wolności słowa.
Porozumienie to jest wymierzone także w producentów leków generycznych. Zniknięcie generyków z rynku spowoduje znaczny wzrost kosztów kuracji, wzrost ponoszonych przez Państwo Polskie kosztów ochrony zdrowia oraz straty polskiego przemysłu farmaceutycznego. Może również doprowadzić do monopolizacji niektórych segmentów rynku farmaceutycznego.
Biorąc pod uwagę powyższe argumenty, tryb wprowadzania porozumienia ACTA jest niezgodny z Konstytucją RP. Art. 89 ust. 1 Konstytucji RP mówi wyraźnie, że "Ratyfikacja przez Rzeczpospolitą Polską umowy międzynarodowej i jej wypowiedzenie wymaga uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie, jeżeli umowa dotyczy wolności, praw lub obowiązków obywatelskich określonych w Konstytucji". Wyrażamy nadzieję, że decyzje w budzącej tak wiele kontrowersji sprawie nie zostaną podjęte w tajemnicy i bez konsultacji społecznych.
Tych z Was, których również niepokoi pomysł tego porozumienia zachęcam do działania, rozpowszechniania informacji, pisania. Wierzę, że wciąż możemy coś zmienić.

sobota, 26 listopada 2011

Sezon na lalki

Tak długą przerwę sobie zrobiłam tym razem, że zdążyły się już porobić lalkowe zaległości. Jedna Poohatka zgodnie z obietnicą dała mi kopa, bo to co robiła Eris, zaliczam raczej do "prodding buttock" (więcej różnic u niezastąpionego Pratchetta), a Mąż uskuteczniał raczej namawianie mnie do kończenia studiów. :-P No i teraz drobny problem, bo mam dwa arrivale. Powinnam oba wrzucić szybko, ale jeśli wrzucę jeden po drugim, to o ile zakład, że wszyscy będą komentować tylko drugi. A wtedy prześlicznej bohaterce pierwszego będzie z pewnością smutno. No to na razie lecę z tym jednym. Drugi będzie na dniach, ale ładnie prosimy o miłe komentarze dla Lukrecji.

No właśnie, Lukrecja (dzięki, Eris :-*), czyli Forget Me Not May Valentine firmy Bluefairy jest totalną aberracją w mojej kolekcji. Kupiłam ją w przypływie przedślubnego szaleństwa, a gdy do mnie przyszła na początku listopada, miałam problemy z laptopem i tak upamiętnienie jej przybycia odłożyło się w czasie. Dlaczego jest niby taka dziwna? Bo:
  1. Jest to limited edition - rzecz, której z zasady nie lubię, bo uznaję za sztuczne podkręcanie wartości.
  2. Jest w fullsecie - czyli razem z peruczką, oczami, makijażem i ciuszkami, a ja chciałabym sama stylizować swoje lalki.
  3. Jest w opalonym odcieniu żywicy (no, przecież nie skóry -_-), a moje zdanie na ten temat dotąd było: tylko white skin! Ale nie jest to pierwszy przypadek, kiedy moje zdanie na temat BJD można sobie... zlekceważyć. Świadkiem Poohatka. ;-)
  4. Jest to Bluefairy, a ich charakterystyczny styl nigdy (aha) mnie nie kręcił.
No i można by tak dalej, ale jakie to ma znaczenie? Zobaczyłam, wpadłam po uszy. I teraz trzeba się tylko tłumaczyć, że to wszystko nie tak. ;-P A dlaczego nie tak? Bo jest to najcudniejszy fullset, jaki w życiu widziałam (ale i tak planuję nową, zupełnie inną stylizację), bo tak pięknego odcienia tanu żadna firma dotąd nie wypuściła, a przede wszystkim, bo kolorystyka mojej May - Lukrecji przywodzi na myśl koniec lata w najpiękniejszym możliwym wydaniu. Posłuchajcie "Piosenki" (albo "Znów wędrujemy ciepłym krajem" - tekst Baczyńskiego, wykonania różne - lubię na przykład Grzegorza Turnaua) - tak ją właśnie widzę.

Trochę zdjęć. Kiepskie jak zwykle (chociaż pracuję z aparatem i Photoshopem i widzę możliwość pewnych postępów ;-)), a poza tym Lukrecja jest trochę kapryśna i myślę, że będę musiała nad nią trochę popracować, żeby chciała lepiej pozować. :-))

Jeszcze w pudełku.

Pierwsze łypnięcie.

W całym ubranku - zdjęcie fatalne, wygląda milion razy lepiej, ale to taka prowizorka.

Widać jej fantastycznie niebieskie oczy (spojrzenie proszę pominąć - także kwestia zdjęcia).

Wylegiwanie się po podróży.^^

O, tu już podobna do ludzi... Znaczy, do siebie w naturze. :-))

Bonus: Lukrecja z gigamuffinkiem z targów kontynentalnych, na które się załapaliśmy w Leicester.

Bonus 2: Dla tych, co wolą muffinki od lalek. Wspomniany muffinek w całej okazałości. Średnica około 15 centymetrów, ciasto czekoladowe z kawałkami czekolady w środku, polewa czekoladowa, przyozdobiony pralinkami. Pralinka - choinka: z puszystym nadzieniem miętowym, pralinka - walec (ta pod choinką): rodzaj pianki z karmelem w środku, mała ciemna pralinka: z bardzo dobrym owocowym nadzieniem (pomarańczowym, może śliwkowym - trudno określić, ale było super), mała jasna pralinka: z toffi i malutkimi chrupkami w czekoladzie. Yay! To było coś...

piątek, 21 października 2011

Historia pewnego kucyka

Z moich zabawek z dzieciństwa zapamiętałam najlepiej chyba nie lalki, a My Little Pony (potocznie zwane kucykami Pony; wtedy jeszcze nikt się nie fatygował, żeby uczyć przedszkolaki angielskiego). Kucyki były zdecydowanie wcześniej, niż Barbie oraz wszystkie jej naśladowczynie i chyba znacznie milej wspominam zabawy nimi. Podejrzewam, że antropomorfizacja kucyków wymagała większej pracy wyobraźni. W końcu w świecie, gdzie konie noszą kolory tęczy, a na tyłkach mają obrazki nie ma żadnych granic. ;-P Nawiasem mówiąc, nie wykluczam też, że tak lubiłam się bawić klockami Lego(podobnymi), bo można było z nich zbudować domki dla kucyków... Obecnie kucyki zalegają gdzieś w szafie, czy piwnicy. Wymęczone, wybawione za wszystkie czasy. Z wyjątkiem jednego.

Pierwszy kucyk w mojej rodzinie należał do Siostry (mam nadzieję, że nie będziesz miała pretensji za te wspominki :-)). Był malutki, żółty, z niebieską grzywą i ogonem, oraz rysunkiem ślimaczka. Śliczny. Uwielbiałam go i jak znam życie, nudziłam siostrze non stop, żeby dała mi się nim pobawić. Któregoś razu wynudziłam pożyczenie go do przedszkola. I to był błąd. Nie wiem, jak, kiedy i dlaczego, kucyk zniknął mi z oczu. Jasne, każdy chciał obmacać. Jednej osobie najwidoczniej to nie wystarczyło. Kucyk został skradziony. Siostra rzecz jasna była wściekła, ja zrozpaczona. Uwielbiałam tego kucyka i nieważne, że nie był mój, przynajmniej miałam go blisko, a teraz dałam go sobie ukraść. Nie pamiętam, jakie interwencje zostały podjęte. Bez znaczenia, bo kucyka nie udało się odzyskać. Później były inne, żadnego już nie spotkał tak okrutny los; miały inne przygody, ale może lepiej nie będę wdawać się w szczegóły. ;-P

W dalszej części historii wracają lalki. Już w ostatnim roku, przeglądając najróżnejsze blogi kolekcjonerskie, wpadłam na myśl, że może istnieje podobna społeczność zainteresowana właśnie kucykami. Oczywiście wystarczyło wpisać w googla. (O, to może przerwa na głupią obserwację. Jak określamy główną stronę serwisu internetowego na temat kucyków Pony? Mane page.) W każdym razie, znalazłam między innymi katalog pierwszych dwóch generacji kucyków i wyszukałam wszystkie, jakie pamiętałam z dawnych lat. Stąd już nie było daleko do ebaya. W ten sposób, za jakieś 4 funty (wliczając przesyłkę) weszłam w posiadanie tego właśnie jedynego zaginionego. Stoi sobie teraz nieopodal i cieszy mnie, ile razy na niego spojrzę. Przy okazji dowiedziałam się, że jest datowany na 1989 rok (tylko dwa lata młodszy ode mnie!) i nosi imię Squirmy, co można by chyba tłumaczyć jako Wiercipięta. ;-)) Tradycyjnie, na koniec zapraszam do oglądania zdjęć. Sesyjka dedykowana MvA - pozdrawiam. :-))






Sama go wciąż oglądam i oglądam... Kochany, prawda?^-^

wtorek, 11 października 2011

Smocza księżniczka

Hej! Naobiecywałam się tych powrotów... Myślałam, że ogarnę się z tym wszystkim wcześniej, ale ślub, przeprowadzka do Piotra i przeprowadzka do UK - to było tyle emocji, w tak krótkim czasie (nie wspominając o rzeczach do załatwienia), że pewnie się jeszcze trochę będę zbierać. ;-) A co, pozytywne zmiany też mogą być stresujące. Ale już najwyższa pora ruszyć tego bloga i tym razem mam zamiar trzymać go przy życiu. Prawdopodobnie będzie wreszcie też trochę na inne tematy, niż lalki. Parę planszówek do zrecenzowania, trochę najciekawszych rzeczy z Anglii i co tam jeszcze mi wpadnie do głowy.

Ale na początek jednak lalki. :-D

Zapowiadałam trochę zmian w mojej niekolekcji. Moje zainteresowania poszły w kierunku BJD - azjatyckich lalek z żywicy poliuretanowej, których konstrukcja stawów daje bardzo duże możliwości artykulacji. (Przepraszam za tę parodię definicji; jeśli ktoś będzie chciał poczytać coś na ten temat, chętnie podeślę linki do blogów kompetentnych osób. ;-)) W każdym razie, widzieliście już Momo. Nie widzieliście jej małej siostrzyczki, która czeka na makijaż. A ja zdążyłam stwierdzić, że maleństwa mi jednak nie wystarczą... Zamówienie zostało złożone jeszcze w czerwcu, ale w przypadku BJD trzeba swoje odczekać. (Lalki są zazwyczaj robione na zamówienie i proces produkcyjny może trwać dość długo. Z tego, co rozumiem, przyczyny leżą we wrażliwości materiałów na warunki pogodowe i strategii firm, które mają tendencje do przyjmowania więcej zamówień, niż są w stanie zrealizować w danym czasie. ;-P) Moje prawie trzy miesiące to wcale nie było zbyt długo. W każdym razie, gdy przyjechałam do Leicester, czekała tam już na mnie moja pierwsza, niemikroskopijnych wymiarów BJD - chwilowo bezimienna Fafner z firmy Souldoll. :-))

Fafner ma mniej więcej 43 centymetry, fantastyczną sylwetkę, śnieżnobiały kolor i niesamowite rysy twarzy. Ciekawa jestem bardzo, co z niej wydobędzie makijaż. Jakkolwiek moje obeznanie w temacie jest nikłe, wydaje mi się, że ta lalka ma niesamowity potencjał. Na dzisiaj pozwolę sobie przejść już do części zdjęciowej, ale należy się spodziewać wkrótce i więcej Fafner i w ogóle więcej bloga. Jeśli przypadkiem znowu przestanę się pojawiać, zobowiązuję niniejszym Eris, Poohatkę i Ukochanego do kopania w tyłek niżej podpisanej, w formie dowolnej. Rzekłam.

Aha, no i dużo uśmiechów dla Odwiedzających! :-))






PS Co do tytułu posta - nie jest dobrze czytać Martina, gdy przychodzi nowa lalka... ;-P


sobota, 20 sierpnia 2011

Powroty

No good. Nie chcę nawet myśleć, jak dawno zamieściłam ostatni wpis... Ale pewnie zrozumiecie, jak powiem, co mam na głowie. Otóż piszę jeszcze jedną pracę zaliczeniową (jedną szczęśliwie pokonałam), chorowałam, wyjeżdżałam w Gorce z Ukochanym (w końcu zasłużyliśmy sobie na wakacje), a przede wszystkim przygotowujemy się do nadchodzącego wielkimi krokami W-Day. (Jeśli ktoś planuje urządzać wesele, niech wyśle mi maila - będę odradzać.^^) No dobra, to ostatnie to głupi żart. Bardzo się cieszę i w ogóle, ale organizacja tej imprezy to istna makabra. Zwłaszcza, że dochodzi przeprowadzka. Trzeba ogarnąć swoje rzeczy, a mój pokój jest z tych, które należałoby czyścić świętym ogniem (i ewentualnie mieczem). Pociesza mnie tylko, że efekt przygotowań może być dużo fajniejszy. Cały czas jest nadzieja, że wszyscy się będą na weselu dobrze bawić, a ja osobiście okropnie się cieszę, że zobaczę wiele osób - ze znajomych i rodziny - które chętnie bym widywała choćby na co dzień (uśmiechy dla tych z Was, którzy to czytacie). :-))

Jeśli chodzi o główną tematykę tego bloga, z trudem się wydobywam z potwornego przestoju craftowego. Bardzo mi brakuje dłubania modelinowych, czy filcowych drobiazgów. A myślę, że też byłoby to wskazane, aby opanować trochę nerwówkę przed ślubem. Nieco lepiej planszówkowo. Ci z Was, co zaglądają na bloga Poohatki wiedzą pewnie, że Kasia i Jej Małżonek spędzili u nas za krótkie trzy dni, których nie potrafię wspominać bez uśmiechu. :-)) <- marna namiastka Fantastycznie się z Nimi grało. Poznaliśmy świetną "Game of Thrones LCG", zrobiliśmy tradycyjną szybką partyjkę w "Arkham Horror", no i cały czas mi brakuje jakiejś małej rozgrywki w "Dixita" tuż przed snem...

Sporo zmian zaszło jeśli chodzi o lalki. Wydaje mi się, że moimi czterema Ellowynkami zamknęłam temat fashion dolls. W każdym razie nie mam chwilowo potrzeby drążyć dalej tego tematu. ;-) Za to dorobiłam się Ghoulii z Monster High - Ukochany przywiózł ją z Albionu tuż przed tym, jak raczyła się ukazać również w Polsce. Ghoulia czeka na porządną sesję. Szczerze polecam monsterki wszystkim, którzy nie mają nic przeciwko playlinowym lalkom w zbiorach. Są zaprojektowane z pomysłem, mają fantastyczną artykulację i cudnie pozują, każda z serii ma inny mold, co - zdaje się - jest sporą sensacją jak na lalki niekolekcjonerskie. Poza tym są fajnie wykonane, relatywnie niedrogie... Słowem - same zalety. A jak ktoś zdolniejszy, to można im zrobić naprawdę cudne repainty (moja Ghoulia się mnie boi). ;-)

Koniec reklamy. Chyba trochę odbiegłam od tematu zmian. Otóż zdecydowałam się na BJD. (Have mercy, nie przypominajcie mi tego, co kiedyś o nich mówiłam. ;-P) Na razie zamieszkały ze mną Momo z Dollzone i Pury White z Latidoll - obie mierzą koło 10 cm. Ale nie, to mi wcale nie wystarczyło i aktualnie czekam na nieco większą, bo 43 centymetrową pannę (MSD). Tożsamość zdradzę, jak już do mnie przyjedzie. ;-))

A żeby nie było tak na sucho, wrzucam trochę zdjęć Momo, które zrobiłam podczas naszej wyprawy w Gorce (Pury nie pojechała, bo czeka jeszcze na stylizację). To właśnie Momo była w paczce z 1 czerwca. Peruczka, makijaż i sukieneczka są mojej roboty. Nazwijmy to trudnymi początkami. A teraz pozdrawiam tych, co jeszcze w tego bloga wierzą i przechodzę do materiału dowodowego!







środa, 3 sierpnia 2011

Potrzebna krew!

Słuchajcie, jest taka sprawa. Pewna osoba potrzebuje krwi, a czasem są takie sytuacje, że najbliżsi nie mogą tej krwi oddać. Nie tak dawno temu zdarzyło się tak i w mojej rodzinie. Dalsza rodzina i przyjaciele pomogli nam wtedy. Najlepiej taki dług spłacić pomagając innej osobie w potrzebie, ale ja nadal nie mogę oddać krwi i nawet nie wiem, kiedy się to może zmienić. :-(( Postanowiłam więc przynajmniej przekazać prośbę dalej. Proszę Was bardzo, jeśli możecie oddawać krew, może jesteście honorowymi krwiodawcami, zajrzyjcie na blog Gackowej (bo chodzi tutaj o Jej teściową) po szczegółowe informacje.
Dziękuję za uwagę.